Lubię wypieki sezonowe. Nie tylko te związane z dostępnością składników, ale też te, które piecze się np. tylko na Boże Narodzenie, w karnawale czy na Wielkanoc. Tradycja związana z podziałem kościelnym roku coraz bardziej się zaciera, ale ja jestem do niej przywiązana, bo pozwala nawet w kuchni zachować pewien rytm i przemienność. Chociaż z obserwacji przed Bożym Narodzeniem wnoszę, że coraz mniej osób chce w święta zjeść tradycyjny piernik czy struclę makową. Ale skoro mowa o sezonowości to najwyższa pora na karnawałowy wypiek, czyli faworki. Podaję niżej mój ulubiony przepis z książki: Kuchnia polska. Przepisy dawne i nowe, Warszawa 1997.
1,5 szklanki, czyli 200 g mąki pszennej
4 żółtka
1 łyżka octu lub spirytusu
3-4 łyżki gęstej kwaśnej śmietany, ok. 100 g
cukier puder do posypania
3/4 kg smalcu do smażenia
Niestety, smażyłam na zwykłym oleju, ponieważ nie miałam domowej roboty smalcu. Cała tajemnica w faworkach to bardzo dobrze wyrobione ciasto (na przekroju wyrabianego ciasta powinny pojawić się dziurki) i bardzo cienko wywałkowane. Dobre ciasto nie klei się i nie trzeba go podsypywać mąką, dzięki czemu nie pali się w czasie smażenia. Wałkujemy placki, kroimy na paski, przekładamy i smażymy na bardzo gorącym, głębokim tłuszczu. Osączamy na papierowym ręczniku i posypujemy cukrem pudrem, najlepiej domowym z naturalnym aromatem wanilii.